Recenzja filmu

Demeter: Przebudzenie zła (2023)
André Øvredal
Corey Hawkins
Aisling Franciosi

Nieświeża krew

Gdy robi się sekret z popkulturowej wiedzy powszechnej, a publiczność wyprzedza bohaterów o kilka kroków, film prosi się o narracyjne kopnięcie, ambitniejszą dramatyzację lub chociaż
Gdyby o artystycznym sukcesie decydowała suma inspiracji, "Demeter: Przebudzenie zła" wygrałby w przedbiegach. Jako równoczesna adaptacja rozdziału najsłynniejszej powieści Brama Stokera, XIX-wieczny pastisz "Obcego – 8. pasażera «Nostromo»" oraz tematyczny krewniak "Terroru" i "Na wodach północy" stanowi obietnicę rozrywki trzymającej za gardło, reinterpretującej literacką klasykę, dialogującej z początkami filmowego horroru, a przy okazji opowiadającej o walce ponadczasowych idei. Jeśli dodam do tego błogosławieństwo Guillermo del Toro dla trzymającego reżyserskie stery André Øvredala ("Upiorne opowieści po zmroku"), waszą ciekawość mam w kieszeni. Tylko się nie rozpędźcie! Zapowiedzi potrafią zmieścić każdą etykietkę; z efektami bywa już różnie.


Jest rok 1897. Ze wschodnich rubieży Europy startuje szkuner Demeter. Zlecenie jest pilne, załoga niewielka, wynagrodzenie sensowne. Kierunek? Wybrzeże Anglii. Ładunek: pancerne skrzynie zdobione znakiem smoka. "Ki diabeł?", zapyta półślepy marynarz i wcale nie będzie daleki od prawdy. Mniej przesądny okaże się doktor Clemens (Corey Hawkins), preferujący szkiełko i oko poszukiwacz mądrości. Choć jednemu z pierwszych czarnych absolwentów Cambridge może się wydawać, że żyje w epoce racjonalności i empirii, spotykający go rasizm oraz zagadki natury pałętające się po statku zakwestionują jego światopogląd. Z ducha romantyczny pojedynek oświeconej szlachetności z pierwotnym złem zamieni się – zgodnie z konwencją gotyckiego horroru – w krwawą jatkę. Zanim cierpiący na niedobory witaminy D, awersję do manikiuru i gabinetów dentystycznych Drakula wypełznie ze swojej trumny, poznamy załogę wielu narodowości i usposobień. Opiekujący się wnukiem-sierotą (Woody Norman) irlandzki kapitan Eliot (Liam Cunningham) wybierze się na ostatni rejs przed zasłużoną emeryturą, jego pragmatyczny zastępca Wojchek (David Dastmalchian) wygłosi pochwałę etosu pracy, bogobojny kucharz Joseph (Jon Jon Briones) odda statek opiece wszystkich świętych, a gorzała połączy kilku pozostałych wyjących do księżyca wilków morskich. Trafi się jeszcze pasażerka na gapę – by ukłonom w stronę literackiego oryginału stało się zadość.

Odkładany przez ponad dwie dekady scenariusz (Bragi F. Schut, Zak Olkewicz) luźno bazuje na kapitańskim dzienniku z siódmego rozdziału "Drakuli". Choć epistolarna powieść Stokera łączy różne konwencje i punkty widzenia, wypełniona dziennikami, listami czy wycinkami z gazet, obrona podobnej strategii opowiadania w niniejszej adaptacji wydaje się skazana na klęskę. Scenarzyści lekce sobie ważą osobę narratora – traktują go niczym tablicę z rozkładem jazdy, przydatną tylko póki jesteśmy w ruchu. Rolę narratora z offu przejmie w końcu pierwszoplanowy Clemens, lekarz, filozof i detektyw w jednym. Lekarzem okaże się żadnym – gdy grasz w horrorze, a tuż za rogiem rozbestwia się najsłynniejszy krwiopijca w dziejach kultury, przysięga Hipokratesa na wiele się nie przyda. Filozofem Clemens też jest niemrawym, zbyt często powtarzając slogany o dobru i złu siedzących w człowieku. Również praca detektywa wołać będzie o pomstę do nieba – a przynajmniej do pozbawionych świeżej krwi scenarzystów. Gdy robi się sekret z popkulturowej wiedzy powszechnej, a publiczność wyprzedza bohaterów o kilka kroków, film prosi się o narracyjne kopnięcie, ambitniejszą dramatyzację lub chociaż porządniejszą charakterologiczną stawkę. Jeśli chodzi o tę ostatnią, mamy do czynienia z pozbawionym głębi scenopisarstwem hashtagu "cechy poszczególnych postaci się tu oznajmia, zamiast pozwolić widzowi je odkryć"; w dodatku bazują na kliszach tak popularnych, że niemal groteskowych (vide heroina z bronią). Podobnie radochy nie dają metody pokonania Złego: zamiast wynikać z fabuły, nierzadko wstępują w dialogi niczym "bóg z maszyny". Dziwi to tym bardziej w kontekście dwugodzinnego formatu całości.


Transformujący się Drakula w kreacji etatowo bawiącego się swoją fizjonomią Javiera Boteta najpierw mobilizuje wyobraźnię, wreszcie raduje oko, miażdżąc głowy i przecinając tętnice. Nie daje jednak pożywki dla myśli; ni to pies, ni wydra, a na pewno nie arystokrata wznoszący się ponad epokę i miejsce. Jumpscare’y zajmują średnią gatunkową. Z kolei nadmiar ciemności na statku każe zbyt często mrużyć oczy, a szkoda, bo scenografowie zwyciężają w grze pt. klaustrofobiczna ikonografia gotyku. Z recenzenckiego obowiązku wspomnieć należy, że panoramy wśród morza wybijają się na operatorską niepodległość. Ostatecznie nie wynika z tego wiele. Tempa brak, fabułka zbyt długa i niezbyt oryginalna, obsada nie ma możliwości wznieść się ponad lichy scenariusz. Koniec końców nad morską taflą słychać echo – echo inspiracji, do których film nie dorósł.
1 10
Moja ocena:
4
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones